Ekskursyja po Leopolis - cz. 3

Ale ta część relacji miała być o zabytkach. Myli się ten, kto spodziewa się przeczytać za chwilę o wspaniałym Rynku Wielkim, Wysokim Zamku, czy pięknych, przepełnionych wyjątkową atmosferą świątyniach Starego Miasta, które niczym kryształowe kule w ogrodzie odbijające kolorowe barwy światła, ukazują różne twarze jedynego przecież Boga. Nie, o tym nie napiszę, bo obiekty te są doskonale znane i pisać o nich kolejny już raz moim zdaniem obecnie mija się z celem.
Napiszę za to o zabytkach, których zazwyczaj turyści nie odwiedzają, napiszę o miejscach, gdzie dziś chowa się lwowska dusza.

Sychów - potężne blokowisko, które szarymi murami wysokich, odrapanych bloków oblega stare Leopolis niczym armia złowrogiego najeźdźcy. Bunkrowate, nijakie budynki wszystkie tak samo brzydkie stanowią dom dla tysięcy mieszkańców Lwowa, często brakuje prądu, często brakuje wody, nawet dziś. Zapytacie czego turysta może tu szukać?



Otóż tkwi tu wciśnięta między tę koszmarną komunistyczną architekturę, cerkiewka stanowiąca bastion ducha miasta. Świątynia pod wezwaniem Św. Trójcy trwa tu od 1654 r. i jest dziś uważana za pierwowzór ukraińskiego stylu narodowego w budownictwie sakralnym. Ale nie to najważniejsze, najważniejsze są pokrywające ściany budowli malowidła datowane na schyłek XVII w., a zwłaszcza wplecione w motyw roślinny postacie trzech świętych żołnierzy osłoniętych tarczami. Rzadko dziś można na Ukrainie tak stare i piękne malarskiego wysiłku owoce zobaczyć. I jak przystaniesz turysto na chwilę to powiedzą ci pradawni Wojowie jak dzielny jest duch Lwowa i tu zrozumiesz, że miasto przetrwało Tatarów, Moskali, hitlerowców, sowietów i dzikie przemiany, które ciągle dokonują się na Ukrainie i że będzie trwało nadal, choćby do Pragi wywieziono wszystkie cegły Starego Leopolis.
Możesz turysto bać się Sychowa, zwłaszcza zadziornych, często podpitych młokosów w kolorowych dresikach i kaszkietach fasonem przypominających te przedwojenne, których spotkać tu łatwiej niż gdzie indziej i jak się będziesz musiał z nimi „hardo rozhoworyty” to pamiętaj słowa Wittlina, który pisał: „Jak gawrosz stanowił niegdyś typowy obraz ludzkiej fauny Paryża, tak najpospolitszym przedstawicielem człowieczej fauny Lwowa jest dziecko ulicy, znane w całym cywilizowanym i niecywilizowanym świecie pod madziarską nazwą batiara...”, bo trafnie zauważył Wittlin, że „...kawał batiara tkwi w samym mieście. Wzniesienia i zapadłości, egzaltacja i przyziemność, balsamiczne wonie i pełtewny cuch. Rzeczywisty włoski renesans, kościelny i świecki, równie bogaty barok, obok - wiedeńska secesja i koszarowa tandeta. Miasto-batiar jest nieobliczalne!” I tylko pytanie, czy poczujemy to w pełni podążając karnie skomercjalizowanym turystycznym szlakiem?


Powyższego nie napisałem po to by omijać stare miasto – przeciwnie, tam przede wszystkim należy się udać i jeśli już wszystko tam zobaczycie (a jest co!) to pamiętajcie, że Leopolis wciąż może zaskoczyć!
Skrobnę jeszcze o jednym z moich ulubionych miejsc - zespole architektonicznym Politechniki, gmachu o tyle sławnym co niepospolitym, gdyż to, co w nim najcenniejsze zobaczyć przeciętnemu turyście dość trudno. Politechnika Lwowska to najstarsza polska uczelnia techniczna: 1844 r. Sam gmach to kwintesencja architektonicznej sztuki neorenesansowej pierwsze i moim zdaniem jedno z najwybitniejszych dzieł twórcy lwowskiej szkoły architektury Juliana Zachariewicza. Majstersztyk! Ale najcenniejsze jest niewidoczne dla oczu: Aula politechniki! To nie uczelnia, to prywatny teatr we włoskim pałacu! Wysublimowane proporcje kolumn i gzymsów, ściany podzielone na symetryczne pola i wspaniałe malowidła, których twórcami byli uczniowie Matejki, bazujący na szkicach mistrza i pracujący pod jego czujnym okiem. Tego opisać się po prostu nie da. Dodam tylko jako ciekawostkę, że pierwowzory tych obrazów (Matejko) bardzo harmonijnie przedstawiających rozwój ludzkiej cywilizacji są na tyle cenne, że stanowią własność Lwowskiej Galerii Obrazów, natomiast zamysł projektowy dzieła jako całości jest przechowywany w archiwum obwodowym Lwowa jako niezwykle cenny eksponat. Politechnika jest trochę daleko od centrum, ale jak będziecie spacerować po Leopolis zobaczcie ją, zobaczcie koniecznie!
Jeżeli jeszcze to czytacie dajecie dowód, że wytrwali z was turyści więc jeszcze szybciutko do cytadeli, której zazwyczaj turyści też nie odwiedzają. Dla ludzi, którzy nie interesują się architekturą militarną okresu budowy wielkich twierdz cytadela lwowska jawić się będzie jako wielka kupa cegieł ułożona dość zgrabnie, gdzieniegdzie przysypana ziemią i porośnięta obecnie wcale ładnym parkiem. Ale Austriacy wydali na nią wielką górę florenów ze swego skarbca, przebudowali kawał miasta zmieniając przy okazji układ przestrzenny tej części Leopolis (budowano w mieście często na gruntach prywatnych należących do zamożnych i wykształconych mieszczan lwowskich, co stanowiło doskonałą okazję do zastosowania kształtujących się dopiero wtedy rozwiązań prawnych w zakresie procedur wywłaszczeniowych) po to tylko, żeby potrzymać w kazamatach garstkę jeńców z polskich powstań (zwłaszcza styczniowego). A tak, bo Austriacy się wcale w twierdzy nie bronili tylko w 1914 r. z niej uciekli zostawiając Rosjanom wszystko w należytym porządku, no chyba poza protokołem zdawczo-odbiorczym, bo taki o ile mi wiadomo się nie zachował. Rosjanie użytku bojowego z cytadeli też nie uczynili i bardzo grzecznie opuścili twierdzę oddając ją znów Austriakom (no może trochę pustych butelek po nich zostało). Walki o cytadelę to dopiero 1918 r. i zmagania Polsko-Ukraińskie - tu ciekawostka - polskim obrońcom Lwowa szturm na cytadelę się nie udał pomimo, że Ukraińcy mieli tam tylko kilka dział i dość nieliczną załogę (chyba ok. 20 osób!). Jeżeli ktoś zna szczegóły proszę w tym miejscu o pomoc! Kolejną ciekawostką jest to, że w 1939 r. Polacy również nie uczynili z cytadeli punktu obrony miasta, tylko więzienie dla niemieckich jeńców, których notabene „oswobodzili” czerwonoarmiści. I po co było taką potężną twierdzę budować?
A zapomniałem, przecież Leopolis zaskakuje na każdym kroku!

Tekst: Andrzej Szkuat, zdjęcia: Gabrysia i Zbyszek