Ekskursyja po Leopolis - cz. 2

W czwartek rano skoro sił pognałem na Uniwersytet Iwana Franki, który zajmuje gmach dawnego sejmu galicyjskiego, gdzie miałem wygłosić poważny odczyt na nieco nudny prawniczy temat... Budynek uczelni robi spore wrażenie, tak z zewnątrz, jak i w środku. Szczególnie potężny hall z popiersiem patrona w centrum oraz sala lustrzana i główna aula (niestety była w remoncie i widziałem jedynie sławny żyrandol). Co ciekawe w dłuuuugich korytarzach uniwersytetu palą się nieliczne lampy (jest po prostu ciemno), więc nietrudno się tu zgubić, zwłaszcza jak jest się pierwszy raz i ma się stresik przed odczytem...

Długo szukałem sali, której położenia nie potrafili mi wskazać nawet napotykani profesorowie (sic!). W końcu się udało. W przerwie obiadowej doszedłem do wniosku, że na tak zorganizowanej konferencji nie warto tracić ani minuty dłużej (pewnie nawet nikt nie spostrzegł, że mnie nie ma) i ruszyłem w miasto.


Padało, a ja byłem głodny, zrobiłem sobie zatem Tour de knajpki, kafejki i tortiwnie. Trzeba zaznaczyć, że w czasie, gdy ja męczyłem się na uniwerku moja towarzyszka odnalazła we Lwowie starego przyjaciela, który odtąd nie odstępował nas na krok. To właśnie dzięki niemu poznałem "kawiarniany Leopolis", smak bzdiłki, kawy z wirszkiem, a także solanki, barszczokui vernynków i huculskich kociołków. Jednak największe wrażenie zrobiła na mnie perepiczka, czyli parówka zapiekana w cieście, który to przysmak jest powszechnie dostępny na ulicach grodu lwa i skutecznie konkuruje z makdonaldami i innymi kejefsi! Zakupić go jednak było mi o tyle trudno, że przy wymawianiu słowa perepiczka śmiech mnie ogarniał nie do opanowania, zwłaszcza, że próbowałem wymawiać poprawnie po Ukraińsku. Uciechy było przy tym co niemiara, zarówno dla kupującego, jak i sprzedających... Fakt faktem moi towarzysze na cześć tej smakowitej potrawy i całego cyrku, jaki towarzyszył przy jej kupowaniu perepiczką mnie nazwali.
Gdy przestało padać, wdrapałem się na sam szczyt wieży miejskiego ratusza, widok stamtąd przepyszny na całe miasto (szczególnie najstarszą część). Polecam.
Następnym i ostatnim tego dnia punktem programu była Lwowska Opera, w której - o ile dobrze zrozumiałem - po raz pierwszy w tym roku wystawiano Esmeraldę. To było wspaniałe! Wnętrze opery jest jak wielkie ognisko, w którym opał stanowią złoto, marmur i drogie kamienie. Wspaniałe kurtyny, podobne do wawelskich arrasów (ciekawe, czy wiecie, kto malował???). Uważam, że każdy odwiedzający Lwów powinien tu przyjść. Ja osobiście nie znam się na balecie, ale choreografia i scenografia śnią mi się do tej pory. Niesamowite wrażenie robiła też przejmująca, grana oczywiście na żywo przez kompletną (w Polsce różnie bywało...) orkiestrę muzyka. Był czwartek, a audytorium było wypełnione po brzegi, nie było gdzie umieszczać "dostawek". UWAGA - we wnętrzu można spokojnie fotografować i dyskretnie filmować nawet podczas przedstawienia (sic!). Ja o tym nie wiedziałem... Wiem za to, że zwiedzając wnętrza indywidualnie można mieć z tym problemy.
Kolejny dzień poświęciłem w całości na spenetrowanie Skansenu i Cmentarza Łyczakowskiego. Skansen jest potężny i odniosłem wrażenie, że na wpół dziki (takich jarów nie powstydziłoby się Roztocze Zachodnie). Podzielony jest na kilka sektorów, tematycznych takich jak Łemkowszcyzna, Bojkowszcyzna, czy Bukowina. Ciekawostką jest fakt, iż spora część zagród jest okresowo (latem) zamieszkiwana przez ludzi, którzy w zamian za dach nad głową, czy darmowy urlop, opiekują się obejściem. W skansenie szczególnie wartymi uwagi wydają się cerkwie, zwłaszcza Bojkowskie oraz jakże różna od spotykanych w Polsce cerkiew z Bukowiny. To zupełnie odmienna architektura. Warto! Wypatrzyłem też cerkiew zachodniołemkowską, ale wyglądała na nową (zwłaszcza wnętrze, no chyba, że tak odrestaurowali). Cały skansen wg mnie jest wspaniale pomyślany pod względem architektury przestrzennej (wyjątek pawilon obok zwierzyńca), a wszystkie obiekty doskonale wkomponowane w krajobraz. Cicho, spokojnie, (nie wiem jak w weekendy), oprócz zabytków architektury drewnianej można obejrzeć koniki huculskie i podejrzeć wiele ciekawych gatunków ptaków.


Niedaleko skansenu znajduje się Cmentarz. Przy głównej bramie cmentarnej pobierają opłatę za wejście (rzekomo na renowację, ale to bajka), więc polecam którąś z bocznych zacisznych furtek. Cmentarz wyglądał niczym ukryte w dżungli starożytne miasto majów. Położony na wzgórzach, porastają go wielkie drzewa (u nas by pewnie wycieli w obawie o nagrobki), obrośnięte bluszczem i winobluszczem, wszędzie zielono, wspaniałe nagrobki. Uwaga - cmentarz niszczeje, stwierdzam, że władze Leopolis dbają tylko o swoje, a obiektywnie piękne i wartościowe zabytki w postaci polskich nagrobków często są w opłakanym stanie. Widać, że wiele metalowych elementów zakończyło żywot na złomie (zwłaszcza żeliwne krzyże). Mimo wszystko cmentarz jest niesamowity. Tu leży najmłodszy żołnierz (13 lat) odznaczony VIRTUTI MILITARI, tu palą się znicze na mogiłach Zapolskiej, Konopnickiej, Bełzy czy Ordona. Tutaj płacze przebita krzyżem ukochana jak dobrze znanego nam Grottgera. Tu spoczywają prochy Stefana Banacha i prof. Makarewicza. Tutaj na skrzydłach z krzyży wzlatują ku niebu Lwowskie Orlęta. O ile pozostałe miejsca we Lwowie warto odwiedzić, to Cmentarz Łyczakowski po prostu TRZEBA.
Od cmentarza skierowałem się do centrum pieszo ul. Piekarską. Wspaniałe secesyjne gmachy, wśród których wyróżnia się Lwowska Akademia Medyczna.
W hotelu znalazłem się późnym wieczorem.

C.D.N
W kolejnej ostatniej już części zdam relację z wycieczki po zabytkach Starego Leopolis. Zdradzę też, dlaczego warto odwiedzić Lwowską Politechnikę i opowiem ciekawą historię o miejskiej cytadeli.

Tekst: Andrzej Szkuat, zdjęcia: Gabrysia i Zbyszek