Berni i Niklos w Lasach Janowskich

Dzień pierwszy
Wpadłem na genialny pomysł, który wcale nie okazał się genialny.
Stwierdziłem mianowicie, że nie ma sensu czekać przez noc w Lublinie na poranny autobus, skoro mogę dojechać w ostatniej chwili. Jak pomyślałem, tak też zrobiłem. Pociąg, który odjeżdża o 3 w nocy z Warszawy nie powinien być zatłoczony. No i faktycznie na peronie było nas około 10 osób. Niestety, nie wziąłem pod uwagę, że to pociąg ze Szczecina. W efekcie całą drogę siedziałem na plecaku. Jeszcze przed 6 byłem w Lublinie. O 8 dotarł Paweł i złapaliśmy autobus do... Zakopanego. Niewiele brakowało, aby kierowca zapomniał wysadzić nas w Zaklikowie. Jednak wysadził. I co dalej?

Okazało się, że w moim Wójcikowskim nie ma śladu o Zaklikowie. Na szczęście Paweł miał Arturowy przewodnik. Obejrzeliśmy słup graniczny i kościół. Krótkie zwiedzanie i robimy zaopatrzenie w sklepie p. Wołoszyna. Koniecznie mamy ochotę spróbować jakichś regionalnych produktów. Niestety, pani w sklepie powiedziała, że piwo janowskie jest wstrętne, co spotkało się tylko z chęcią zgłębienia problemu. Udało nam się znaleźć bar i gardło zrosić. Pani zdecydowanie nie miała racji.
Po krótkim przystanku idziemy w stronę cmentarza. Polecam kaplicę cmentarną. Jest naprawdę ciekawa, jeśli chodzi o architekturę, a tabliczki na ścianach robią niesamowite wrażenie.
Całkiem przypadkowo odkrywamy cmentarz żydowski, którego nie ma na mapie. Krótkie fotografowanie i zanurzamy się w lasy...
Wraz z zanurzeniem zaczynają się kłopoty. Mapa niestety nie jest pierwszej świeżości. Po drugie oznaczenia oddziałów pięknie wyglądają tylko na mapie. W efekcie znaleźliśmy jakiś krzyż, którego nie było na mapie, my uważaliśmy, że jest i zaczęliśmy się kręcić. W oddali było słychać psy z Kol. Łysaków, staliśmy pod linią wysokiego napięcia, której również nie było na mapie i nie mieliśmy pojęcia gdzie uderzyć. Na szczęście jechał tubylec samochodem, zabrał nas, a następnie pokazał drogę. I tu znów zaczynają się niedokładności. Zgodnie z mapą mamy minąć trzy stawy. Ok, idziemy, idziemy. Mijamy jeden staw. Drugi... Trzeci... Czwarty... W oddali widać następne... Groble są świeżo usypane, więc się trochę zapadamy i skaczemy z górki na górkę. Całe szczęście, że nie ma deszczu, bo wyglądalibyśmy jak nieboskie stworzenia. W końcu opuszczamy "Krainę Wielkich Jezior". Wielka ulga poczuć twardą ziemię pod stopami. Lecimy prostym uroczym duktem wzdłuż strugi, i zgodnie z mapą (tym razem nie kłamała) wychodzimy na asfaltówkę Lipa-Bania. Dochodzimy do Bani.
Mały przysiółek, gdzie stawów jest chyba więcej niż domów. Tam weryfikacja planów. Albo uderzamy na pomniki i śpimy w lesie (na co żaden z nas nie ma ochoty - z piątku na sobotę widziałem jeszcze szron), albo uderzamy na Maliniec, gdzie jest sklep, janowskie piwo i nocleg. Więc przez kolejną "Krainę Wielkich Jezior" docieramy do Malińca. Tam zatrzymujemy się w barze p. Szkutnik. Zostajemy serdecznie przyjęci przez miejscowych (może nawet zbyt serdecznie). Ale w efekcie znaleziono nam wygodną i miłą kwaterę. Późną nocą udajemy się na spoczynek. Trasa ok 12km.

Dzień drugi
Przebudzenie - uchhhhhh. Leżąc w łóżkach wysłuchujemy wiadomości o 9. Powolutku się zbieramy. Wysłuchujemy jeszcze wiadomości o 10. Ponieważ przez godzinę nie zaszło nic ciekawego ostatecznie pozostawiamy kwaterę. Maszerujemy na Osówek. Znów stawy. Dochodzimy do wioseczki. Łapiemy się na odpust i to jako pierwsi. Zdjęcie przy pomniku ofiar pacyfikacji i znów w drogę. Mijamy staw Marszałek i wychodzimy na ulicę Puławską (właśnie tak!!) w Gwizdowie. Bierzemy pod pachę nasyp kolejki i pocinamy przez las. W pewnym momencie odbijamy i idziemy na Imielity Ług. Tego nie da się opisać. Pierwszy raz widziałem prawdziwe bagna. To, co jest w Puszczy Solskiej to pikuś. Wyobraźcie sobie potężne rozlewisko, na którym jest mrowie ptaków. Robią taki piekielny hałas, że słychać je z odległości dobrych kilkuset metrów. Ja nie widziałem nigdy czegoś takiego. Miałem na początku głupi plan, żeby przejść ten Imielity Ług, myślałem, że to takie bagno jak w Puszczy Solskiej. Ale na Imielitym bagno przy grobli jest już po kolana, więc lepiej nie pchać się zbyt daleko. Ponadto usłyszałem od myśliwego, że jest tam około 15 sztuk łosi, więc bagna muszą być solidne. Akurat trafiliśmy na Dużą Grępę, to jest cypel, który się wcina głęboko w bagno - wyśmienite miejsce do obserwacji. Szkoda tylko, że nie mieliśmy lornetki i dobrego aparatu. Cyfrówka Pawła to zbyt słaby sprzęt. Muszę powiedzieć, że Imielity zrobił na mnie największe wrażenie w ciągu całej wyprawy.
W końcu musimy się jednak zbierać, łapiemy czerwony szlak i lecimy na Łążek Ordynacki. Droga dość miła, ale w zasadzie mało ciekawa. Mijamy tylko liczne tabliczki "Ostoja zwierzyny". Bliżej wsi spotykamy duże ogrodzenia. Podejrzewamy, że to zagrody dla zwierząt łownych. Dochodzimy prawie na skraj lasu. Tu mała niespodzianka. Stoją 3 motory malowane na kolor wojskowy. Nie znam się na motorach, ale to chyba ruskie Urale stylizowane na pamiętające wojnę . Ich właściciele wojnę pamiętali na pewno.
Docieramy do Łążka i znajdujemy knajpę. Okazuje się miejscem spotkań różnych rodzajów turystów. Nas - pieszych, cyklistów i motorowych. Obiadek i jęk zawodu. Pan nie ma janowskiego piwa! Przeczekujemy deszcz. W końcu znów ruszamy. Wchodzimy na nasyp i mkniemy nim do przodu. Po drodze w lesie Wielibłąd spotykamy miejsce straceń (bo tak to chyba można nazwać) leśnej zwierzyny. Naliczyliśmy ok. 10 czaszek saren i jeleni, jak również kopyt i innych kości. W końcu zostawiamy smutne i śmierdzące miejsce i ruszamy dalej. Odpoczywamy chwilkę na skrzyżowaniu kolejki. Przerwa na papierosa na skrzyżowaniu kolejki i Szklarskiej drogi, o czym oczywiście nie wiedzieliśmy (takie urocze oznaczenie szlaków i dróg rowerowych). Mijamy fundamenty stacji i przeprawiamy się przez strumień. Mkniemy dalej i wchodzimy na drugi mostek. Uważam, że to naprawdę kretynizm ze strony Lasów Państwowych rozbierać te mostki. Raz, że pozbawiają się dobrej drogi dojazdowej, a dwa - te mostki naprawdę były urocze. Na drugim mostku krótka szamotanina z trasą. Dochodzimy do wniosku, że jesteśmy o jeden most za daleko. Więc powrót. Dochodzimy do ostoi konika biłgorajskiego i wzdłuż ogrodzenia do Szklarni. Konika nie widzimy ani jednego. Całkiem miła wieś, niestety bez sklepu i noclegu. Po drodze mijamy tylko miejsce spalonej gajówki i miejsce stracenia sanitariuszki w 1944.
Musimy iść do Momotów. Mkniemy asfaltem. Mijamy całkiem ciekawy, choć dziwny słup powitalny i docieramy do Momotów Dolnych już pod wieczór. Udaje nam się znaleźć kwaterę. Jeszcze krótka pogawędka pod sklepem z miejscowymi na temat Ochotniczych Straży Pożarnych oraz jakości wędlin i idziemy spać (w znacznie lepszym stanie niż poprzednio). Trasa ok. 24k.

Dzień trzeci
Wstajemy na luzaka o godz. 8. Krótka toaleta poranna i znów w drogę. Idziemy do Momot Górnych (nie potrafię rozwiązać tej zagadki, dlaczego Momoty Dolne są położone wyżej niż Górne). Docieramy do kościoła. Naprawdę warto zobaczyć. Aż ciężko uwierzyć, że zrobił to jeden ksiądz i to jeszcze w okresie komuny. Bardzo ciekawy jest pomnik płk. Zieleniewskiego - dowódcy oddziału, który rozbroił się w Momotach po walce z Sowietami. Ciekawy jest również Chrystrus Frasobliwy. Wygląda jak... kulturysta przemocą wtłoczony w kapliczkę.
Mijamy Momoty, przechodzimy most nad Bukową i zanurzamy się w las. Droga szeroka i bita. Więc z jednej strony idzie się szybko, ale z drugiej jest nudno. Wychodzimy na tzw. Stawy Duże. To ostatni z kompleksów wodnych, które widzimy i pierwszy, na którym zobaczyliśmy gondoliera. Docieramy w końcu do Porytowego Wzgórza - głównego celu wyprawy. Po drodze widać tablice informacyjne, gdzie przebiegały poszczególne stanowiska obronne. Dochodzimy do pomnika. Muszę przyznać, że Osuchy robią na mnie większe wrażenie. Na Porytowym jest zbyt duża pompa. Kupa masztów, wielki pomnik i mały cmentarzyk, gdzie dominująca większość pochowanych to Rosjanie. Robimy odpoczynek pod pomnikiem, ostatni posiłek i ostatni łyk piwa. Po drodze doganiają nas oazowcy z Momotów. Połączenie czarnych habitów z białymi adidasami jest dość surrealistyczne.
Wchodzimy na Kiszczańską Drogę i żółtym szlakiem mkniemy na Janów. Lecimy jak burza. Docieramy do skansenu kolejki leśnej. Tam jeszcze parę zdjęć i idziemy na dworzec.. Co prawda miałem jeszcze w planach zwiedzanie miasta, ale stopy mieliśmy już skatowane. Szczęśliwie się złożyło, że akurat podjechał autobus do Lublina, więc momentalnie się zapakowaliśmy i ok. 14.30 zostawiliśmy Janów.

Trasa ok. 20km (aż sam nie mogę w to uwierzyć), ale szliśmy dobrymi, bitymi drogami.

Na samo zakończenie chciałbym podziękować Pawłowi za:
- wyrozumiałość, że nie ryknął śmiechem, gdy zobaczył pierwszy plan wyprawy
- za poświęcenie, kiedy poszedł mnie ratować, gdy ja poszedłem ratować miejscowego
- za twardość charakteru, bo mieć takie tempo, przy tak skatowanych nogach...
- i oczywiście browarowi Janów Lubelski, dzięki któremu doskonale bawiliśmy się w Malińcu

tekst: Berni, zdjęcia i podpisy do zdjęć: Niklos